Site Overlay

Kawa w Lublinie

Tym razem plan wyjazdu podporządkowany był zaplanowanemu spotkaniu w Lublinie. Nie mogłem odpuścić sobie jednak tego co zwykle w trasie robię – dotarcia do miejsc, które mnie interesują. A wciąż takie istnieją gdzieś po drodze. Prognozy wskazywały, że podczas powrotu będę musiał zmierzyć się z dokuczliwym wiatrem i być może deszczem. Ale to tylko połowa drogi. Nie zdecydowałem się też na przejazd tą samą trasą w obie strony. To by było może nawet nudne. Ze względów towarzyskich nie założyłem na siebie też tradycyjnych i wygodnych ciuchów rowerowych. Ta decyzja miała swoje zaskakujące konsekwencje o których wspomnę nieco dalej.

By dojechać do Lublina nie mogłem ominąć Końskowoli. Mógłbym pojechać przez Bochotnicę ale chciałem do Lublina wjechać przez Choiny. Znów by ominąć szalenie niebezpieczną drogę Końskowola – Kurów pojechałem przez Chrząchów do szosy Warszawa – Lublin, która posiada utwardzone pobocze. Jeszcze jest chłodno. Może dlatego nie spotkałem tamtejszych zakapturzonych młodzieńców, którzy z upodobaniem tarasują drogę rowerzystom lub im ubliżają. Wcześniej zastanawiałem się dlaczego nie wybuchła dotąd rewolucja skoro tak wielu młodych ludzi pozostaje bez pracy i perspektyw. Teraz uświadomiłem sobie, że nie tylko wielu tych ludzi ucieka od zachłannego państwa w szarą strefę ale też w takimi jak ci z Chrząchowa rewolucji po prostu zrobić się nie da. Co najwyżej rozróbę. Ale rozróby nie zmieniają świata. Pozwalają tylko państwom na jawne wprowadzanie ograniczeń wolności i stosowanie represji. Może więc niech nadal ich będzie ta ulica…

Stosunkowo spokojnie przejechałem przez Kurów, Markuszów, Garbów. Dopiero za tą ostatnią miejscowością opuściłem ruchliwą drogę i „pognałem” do Krasienina. Od zeszłego roku nosiłem się z planem podjechania bliżej dworu w Krasieninie. Wzniesiony na wzgórzu widoczny jest z daleka. Tym razem to zrobiłem i już nie żałuję, że tyle razy przejeżdżałem mimo niego. Budynek jest chyba własnością prywatną i nie ma jak do niego podejść by porobić zdjęcia. O jego historii już gdzieś czytałem ale nie będę do tego wracał. Wystarczy, że dwór w Krasieninie jest.

Przez swoje zainteresowania cmentarzami zainteresowałem się będąc na miejscu nie dworem tylko tym co znajduje się w parku przy dworze. Prawdopodobnie żadnego związku z cmentarzem to nie ma ale …

… ale miałem na ten dzień prawdziwe cmentarze w planach. Im bliżej Lublina tym więcej mijałem rowerzystów. Poczuli wiosnę 🙂 I tu właśnie pojawiły się konsekwencje związane z moim strojem. Nie odpowiadano mi na pozdrowienia. Że nie odpowiadali młodzi to norma – zwykle nie odpowiadają i udają, że nic nie widzą. Ale nie odpowiadali też ludzie, z którymi pozdrawiałem się na trasie w zeszłym roku. Czy to znaczy, że tylko strój decyduje o przynależności do jakiejś grupy? Nie cierpię mundurów.

Nie lubię też przedzierać się przez miasta. Ale nie było innego wyjścia. Cmentarz, który chciałem odwiedzić znajduje się blisko centrum Lublina. Czytałem o nim, że jest miejscem popijaw. Zupełnie inaczej niż nowy i stary cmentarz żydowski. Nowy jest dostępny, a jego teren jest doskonale widoczny z okolicznych domów. Stary cmentarz otoczony jest wysokim murem, a klucz od furtki dostępny jest tylko w jednym miejscu. Rzadko furtka jest otwierana. Ok. 2,5 od obu tych cmentarzy żydowskich znajduje się jeszcze jeden. Przed pierwszą wojną był w przylegającej do Lublina Wieniawie. Dziś tak nazywa się ta dzielnica. Obok cmentarza jest stadion. Teren cmentarza wznosi się nad ulicą Czechowską. Otoczony jest zniszczonym ogrodzeniem. Na resztkach ogrodzenia są reklamy piwa i biura tłumaczeń. Za ogrodzenie wrzucane są śmieci. Nie ma mowy o wejściu przez otwartą bramę.

 

Odwiedzający wchodzą przez wyrwę w betonowym ogrodzeniu. Nawet wykopano tam w ziemi stopnie by łatwiej wspiąć się na skarpę.

Gorzej z określeniem celu dla którego tą drogą się wchodzi. Teren cmentarza nie jest zarośnięty więc prowadzone są tu prace pielęgnacyjne. Jednak zieleniące się z suchej trawie butelki wskazują na częste odwiedziny istot, którym przeznaczenie tego miejsca jest zupełnie obojętne. Całkiem blisko jest Park Saski ale tam takie picie i zaśmiecanie by nie przeszło. Tu widocznie rzadko ktokolwiek zagląda. A nie da się ukryć, że jest to cmentarz. Przecież dziś trudno jest o analfabetę.

Po wizycie na cmentarzu udałem się na umówione wcześniej spotkanie. Nie udało się nikogo wyciągnąć na spacer, a słonko tak ładnie świeciło. I miało niedługo przestać przysłonięte przez chmury.

Zanim ruszyłem w drogę powrotną odwiedziłem cmentarz wojskowy przy ulicy Białej. Historia wojen i powstań zapisana grobami. Wiele kwater z okresu I wojny światowej…

… wojny polsko – bolszewickiej…

… z września 1939…

… z roku 1944…

… a także partyzanckie i z okresu „utrwalania władzy ludowej”

Najwięcej anonimowych pochówków pochodzi z okresu I wojny światowej. Nie będę się jednak rozpisywał teraz na ten temat. Dnia za mało by napisać o wszystkim. A jeszcze przecież pojechałem dalej. Do Puław.

Wracać postanowiłem drogą do Nałęczowa. Nie planowałem jednak do samego Nałęczowa dojechać. Wiatr dał mi w kość. Może nie był bardzo uciążliwy ale na tym odcinku pojawił się kryzys. Brakowało mi sił by walczyć z wiatrem. Ale miałem w zanadrzu upór i wiedzę, że każdy kryzys kiedyś się kończy. Droga wąska i z dużym natężeniem ruchu. Raczej nie zdecyduję się na powtórkę. Choć zdarzeń niebezpiecznych nie było. Od chmur zrobiło się tak ciemno, że włączyłem światła. Osłabiony z radością zjechałem z drogi głównej kierując się do Czesławic. Wreszcie spokój. Deszcz momentami kropił ale był prawie nieodczuwalny. Nie po raz pierwszy zatrzymałem się w pobliżu dworu w Czesławicach. Zagrodzony z ogromnymi znakami zakazującymi wstęp. Jedno zdjęcie …

… i nie ma co wracać do tego tematu. Powoli zbliżał się zmierzch i po przejechaniu przez Klementowice padło mi dynamo. Całkiem nowe. Przejechało ze mną chyba mniej niż 1000 km. Z tego produkowało prąd przez góra 250 km. Zostałem bez świateł. To przez przyzwyczajenie do niezawodności starego dynama. Bez problemów przejechałem z nim prawie 40000 km przez prawie 3 lata.Nowszy model okazał się być byle jak wykonany. Teraz nie wiem czy kupować następne? Przejście na zasilanie bateryjne jest nieekonomiczne. Ale nie lubię takich niespodzianek. Choć zwykle – tak w razie czego – wożę z sobą i oświetlenie na baterie to tym razem go nie wziąłem. Nie planowałem jazdy w nocy. Szczęśliwie udało mi się dojechać jakoś do Puław. Na miejscu założyłem stare koło ze starą prądnicą ale coś trzeba będzie z tym zrobić…

Tym razem po raz pierwszy w 2012 roku przekroczyłem dystans 100 km. Czas pomyśleć o wyjazdach co najmniej dwukrotnie dłuższych. Dni są coraz dłuższe i coraz cieplejsze.

3 thoughts on “Kawa w Lublinie

  1. Czy na ostatnim zdjęciu, przy dworze w Czesławicach, ptaki spacerują po zamarzniętym stawie? Czy to możliwe, że jeszcze nie odtajał?
    Tak sobie myślę, że Lublin ledwo musnęliśmy. Jeden dzień to zdecydowanie zbyt mało, w dodatku połowę spędziliśmy w skansenie, czego zresztą absolutnie nie żałuję 🙂
    Jednak trzeba było zaplanować więcej dni na Lublin i okolice, a nie pędzić tak przed siebie bez opamiętania 🙁

  2. Wiele stawów 10 marca jeszcze było pokrytych lodem. Przez całą noc padał deszcz i być może 11 marca już było inaczej. Te kaczki najwyraźniej nie mogły się doczekać chwili gdy uda im się zamoczyć kupry i udeptywały niecierpliwie lód.

    Na tempo zwiedzania nie mam wpływu. Sam robię to wolniej niż Wy i wielokrotnie pojawiam się w tych samych miejscach. Zawsze jest coś do odkrycia nawet w miejscach, które wydają się już całkiem znane.

  3. Kiedy docieramy w całkiem nowe dla nas okolice, to zachowujemy się jak dziecko w wielkim sklepie z zabawkami 🙂 Jednak nic straconego. Jeszcze nie byłam nigdy na Białostocczyźnie. Pojedziemy tam kiedyś, to po drodze zobaczymy znów część tego co pominęliśmy. Cała Polska to tysiące niezbadanych ścieżek i wszędzie czekają nowe odkrycia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies (cisteczka).
Jak używamy Ciasteczek
Ciasteczka
AKCEPTUJĘ