Site Overlay

Nie zdążyłem na pociąg, którym pojechałem

W taki upał nie powinno się jeździć. W taki upał powinno się leżeć w cieniu, w wodzie ale nie tłuc na rowerze po drogach. Zdawałem sobie z tego sprawę i dlatego chciałem pojechać do Puław najkrótszą drogą startując dwie godziny przed świtem. To był dzień wyjątkowy. Wyjątkowy bo wolny od pracy i nie wiadomo kiedy będzie taki kolejny. Dlatego pojechałem nawet mimo zaspania. Zależało mi. Dawno nie jechałem daleko. Dawno nie jechałem na cały dzień. Nie trenowałem ponad miesiąc, bo nie można za trening uznać wyskoków na godzinę. Także nie pisałem o wyjazdach, a był też jeden na blisko 300 km z jazdą nocną. Mam nadzieję, że znów będę mógł pisać o wyjazdach. Że znów będę mógł jeździć. Brakuje mi tego…

Zamiast przed świtem ruszyłem już po wschodzie słońca. Nie miało sensu jechać drogą 801. Na niej już było za dużo samochodów. Nie byłoby to przyjemne nic a nic. Najpierw więc przejechałem na drugą stronę Wisły.

IMG_7435

IMG_7436

Droga do Góry Kalwarii gdzie znów miałem przekroczyć Wisłę była już znajoma ale też pełna rowerzystów na szosówkach – trenowali zanim dzień wstanie na grilla. Liczyłem na spotkanie z dzikami, niestety było już za późno. Pozostały tylko „spostrzeżenia”:

IMG_7438 IMG_7439 IMG_7442

Mijając samotnych szosowców i całe ich grupy dojechałem do Góry Kalwarii. Nie lubię przejeżdżać przez tamtejszy most. Jest ciasno zwłaszcza gdy jadą niemal same ciężarówki. Zapomniałem o stromym zjeździe w samej Górze Kalwarii po „kocich łbach”. Zdarzało mi się już ślizgać na bruku i okrąglakach. Tym razem jednak poszło spokojnie. Widocznie Marathony Schwalbe radzą sobie z tym lepiej niż kiedyś używane przeze mnie opony ale uraz został. Na moście oczywiście sznur ciężarówek, za mną, bo kierowcy woleli zachować odstęp i nie jechali „na styk”. Zaraz za mostem zjazd i już spokojnie mogłem jechać do Osiecka.

Osiecka nie miałem w planie. Wiedziałem jednak, że poradzę sobie z dalszą jazdą. Zanim dojechałem do Osiecka musiałem przejechać przez Pogorzel. Podczas jednej z wizyt w Osiecku wyskoczyłem pod Pogorzel zainteresowany zaznaczonym na mapie cmentarzem. Na miejscu dowiedziałem się, że jest to cmentarz mariawicki (podobnie jak w Markuszowie). Nie jechałem wtedy dalej. Teraz mogłem zobaczyć mariawicki kościół. Ogrodzony. Plac kościelny zarośnięty. Ciekawe, że na żywo wygląda na miniaturę świątyni…

Dalsza droga to improwizacja. Chodziło mi o omijanie dróg na których jest większy ruch. Podstawowe założenie to mój cień z tyłu lub z prawej strony. Przy takich ograniczeniach najpierw dojechałem do miejscowości Lipiny znajdującej się na jednym z końców świata (kilka domów zamieszkałych i koniec drogi utwardzonej).

IMG_7443

Ostatecznie w Natolinie zjechałem w drogę bez asfaltu i dojechałem do Woli Władysławowskiej i Uśniaków. Gdy droga asfaltowa skończyła się pętlą pojechałem drogą gruntową na której widziałem wiele śladów opon rowerowych. Nie udawało się cały czas jechać ale to prawdopodobnie wynik obecnej aury. Spodziewałem się, że w końcu dojadę do którejś z głównych dróg. Liczyłem na to, że będzie to droga krajowa łącząca Wilgę z Garwolinem. Piszę „liczyłem”, „spodziewałem się” ponieważ z premedytacją nie sprawdzałem map, a na tych drogach nigdy jeszcze moje koła się nie toczyły. Gdy w Stoczku dojechałem do „krajówki” to tylko po to, żeby zaraz z niej zjechać. Zjechać na kolejną nieznaną drogę.

Wilkowyja, Zakącie, Izdebnik, Budel. Nie zjechałem Do Izdebna. I to był mój błąd. Chciałem dojechać do Łaskarzewa i dalej pojechać do Maciejowic. Ale moje wybory zaprowadziły mnie najpierw do Dąbrowy, gdzie zatrzymałem się przy cmentarzu wojennym…

IMG_7444

… później do Lipników, gdzie znów skończyły się drogi asfaltowe. Teraz już sięgnąłem do map i zawróciłem. To nie była droga przy której jest łaskarzewski cmentarz wojenny, więc go nie odwiedziłem. Odwiedziłem za to cmentarz wojenny w Poliku (cmentarz w Pogorzeli był za daleko od głównej szosy i dojazd był do niego zbyt piaszczysty). Cmentarz w Poliku od lat się nie zmienia. I chyba to dobrze.

IMG_7450

W Maciejowicach zapolowałem na bułkę z kapustą. Kilka lat temu kupiłem jedną w sklepie i przez lata nie mogłem ponownie na nie trafić. A chciałem. Są to takie trochę tylko gorsze kazimierskie kulebiaki. Zrobiłem obchód sklepów i odnalazłem poszukiwane bułki w cukierni przy rynku. Musiałem coś zjeść. Już było późno. Od śniadania minęło wiele godzin. Z Maciejowic miałem jeszcze 50 km do Puław. Pod jednym jednak warunkiem – że nie zjadę gdzieś w bok, a zjechałem. Zachciało mi się zobaczyć cmentarz wojenny w Paprotni. Pisano do mnie, że został uprzątnięty. Zobaczyłem. I szkoda mi się zrobiło, że zniknął stary przewrócony, spróchniały krzyż. Ale nie ma też dziur. Jest łatwiejszy dostęp i PTTK w Otwocku zamieściło małe tabliczki informacyjne.

IMG_7454

Termometr pokazywał 37 stopni. W cieniu temperatura spadała ale nigdy do końca więc nie wiem jaka była rzeczywista temperatura w cieniu. Postój w słońcu to wzrost wskazań termometru o 10 stopni. Koszmar. Kończyły mi się napoje. Kończyła mi się woda którą co jakiś czas się polewałem. W Dęblinie po Bramą Lubelską tamtejszej twierdzy najechałem na miękki asfalt i już myślałem, że przebiłem gumę.

IMG_7459

Pozostało niewiele kilometrów ale sił pozostało jeszcze mniej. Zaraz też musiałem wracać. Na pociąg do Dęblina. Z nowymi płynami ale wcale nie z nowymi siłami. Już na starcie przy powrocie okazało się, że nie zdążę na najwcześniejszy pociąg. Ale były przecież jeszcze późniejsze. Tak mi się przynajmniej zdawało, że tak powinno być. A nie było. Na pierwszym przystanku dowiedziałem się, że nie jadę kolejnym pociągiem tylko pociągiem spóźnionym, tym na który nie zdążyłem. Jechał jakby poza planem. W nagrzanym składzie temperatura wynosiła 35,5 stopnia. Do Pilawy spadła o 2 stopnie. Pozaplanowość pociągu oznaczała postoje w drodze. Z głośników informowano o postoju trwającym 10 minut i w ten sposób chyba nawiązano do przedwojennej tradycji kolei. Tradycji dzięki której można było wg pociągów regulować zegarki. Do Warszawy pociąg dojechał z temperaturą wewnętrzną wynoszącą 31 stopni. Dwie godziny to za mało by się schłodził. To znaczy, że skład był przygotowany na utrzymanie temperatur dodatnich w zimie. Kolejnego dnia nie próbowałem nigdzie pojechać.

Zauważyłem, że dopiero po godzinie jazdy zacząłem się pocić. Przypomniałem sobie słowa pewnego lekarza w radio, że jeszcze nikt nie umarł z odwodnienia. To było w kontekście śmierci zawodnika po wypiciu wielu izotoników. I to musi być prawda. Gdybym umarł to przecież nie z odwodnienia tylko z przegrzania. W kulturze arabskiej czczono księżyc, słońce było zabójcą. Nadal nim jest.

Link do zapisu trasy w Velohero

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies (cisteczka).
Jak używamy Ciasteczek
Ciasteczka
AKCEPTUJĘ