Site Overlay

Viva Bychawa

Tytuł nie ma wiele wspólnego z treścią. W Bychawie miałem dwa nieprzyjemne zdarzenia podczas jazdy. Kilkanaście kilometrów dalej kolejne i już zastosowałem stereotyp kierowcy z Bychawy. A przecież od lat tu się pojawiam i nie zdarzyło się dotąd nic co mogłoby sugerować, że właśnie w Bychawie jest tak źle z kierowcami. Pech ale właśnie nad powstawaniem stereotypów zacząłem się po tym zastanawiać. Wystarczyło przecież, że przy wjeździe do miasta z samochodu wyrzucono przy mnie petardę. Czerwony samochód (kierowany przez blondynkę – kolejny stereotyp) zajechał mi drogę skręcając w prawo – musiałem ostro hamować by nie rozlać się na masce. Na koniec w Strzyżewicach pędzący ponad 100 km/h samochód zaczął na mnie trąbić z daleka gdy zakręcałem przepisowo w lewo – tu już właśnie nowy stereotyp mi się „objawił”. Uznałem, że na pewno kierowca tego Volkswagena jest z Bychawy. Dlaczego tak się dzieje? Prawo serii i coś jeszcze? Ale co?

Z wyjątkiem petard pozostałe zdarzenia dotknęły mnie już nie raz. W Puławach i w ich okolicach. Statystycznie w porządku. To tutaj najwięcej jeżdżę. Za to tylko w Puławach rzucono z samochodu we mnie butelką – na razie tylko 1 raz. Powinienem więc chyba założyć, że butelkami i petardami będzie się rzucać w rowerzystów nadal w przyszłości choć nie zawsze tym rowerzystą będę ja. Zajeżdżanie drogi to norma, tak jak jazda na długich światłach oślepiających rowerzystów. Tu kolejne pytanie. Dlaczego kierowcy samochodów skarżą się na rowerzystów skoro sami prowokują niebezpieczne zdarzenia – raz oślepiony zmieniłem pas ruchu i niewiele dzieliło mnie od wypadku. To znów jakieś uogólnienie. Większość kierowców jeździ zgodnie z przepisami i zachowuje się nie tylko poprawnie ale też potrafi być uprzejma. Tylko w pamięci utrwalają się najlepiej te zdarzenia które naruszają normy i burzą przyzwyczajenia. Jadąc w nocy na rowerze – dobrze albo jeszcze lepiej oświetlony i w kamizelce odblaskowej – jestem widoczny z daleka. Zdarza się, że z tego chyba tylko powodu na mnie się trąbi. Nie trąbi się zaś na rowerzystów i pieszych nie posiadających świateł i odblasków – nie ma na to czasu bo pojawiają się w zasięgu wzroku za późno. Sam więc też jestem ofiarą stereotypów mówiących, że rowerzyści na drodze stwarzają zagrożenie. Ale to tylko takie wariacje na temat jazdy. A czas opisać samą jazdę.

I tym razem w sobotę nie mogłem się zebrać by wyjść na zimne powietrze. Ostatecznie tylko w okolicach południa wyskoczyłem na szybką przejażdżkę. Nie daleczko. Za rzeczkę. Do Bronowic i dalej wzdłuż obwodnicy do Anielina – Wysokiego Koła – Regowa Starego – Borka – Zajezierza – Dęblina – Bobrownik – i dalej niebieskim szlakiem do Puław. Sześćdziesiąt parę kilometrów, 3 godziny. Po tym wyjeździe uznałem, że następnego dnia muszę wyskoczyć dalej – niezależnie do pogody. Przygotowałem się tak, by z rana tylko „wskoczyć w buty”. W planach była Izbica i cmentarz wojenny w Łysołajach. Najbliższa Łysołajom stacja kolejowa na mapach była w Jaszczowie. Tak więc koleją do Jaszczowa. Pamiętałem, że tam trzeba rower wnieść na kładkę dla pieszych choć miałem nadzieję, że jakieś przejście bez dźwigania się znajdzie. Rozrysowana na mapach Google trasa liczyła trochę ponad 176 km. Od 9 rano do zmierzchu miałem więc 12 godzin. Ze zwiedzaniem i fotografowaniem zakładałem, że spokojnie przejadę 160 km w dzień. Te 16 po zachodzie słońca to już drobnostka. Wyszło trochę inaczej ale o tym później.

W niedzielę w pociągu, w ostatnim przedziale jest dość luźno. Najczęściej jeżdżą nim pracownicy kolei. Tak było do Lublina. W Lublinie najpierw pojawili się ludzie z nocnej zmiany. Zaraz ich jednak wykurzyła lubelska grupa rowerowa „Welocyped Lubelski . Nie pierwszy raz się na nich natknąłem w pociągu. Nie pierwszy bo drugi. Za pierwszym razem w szynobusie, gdy jechałem do Stalowej Woli. Teraz grupa była liczniejsza. Przedział w którym siedziałem szybko zmienił się w skład rowerów. Po drodze na kolejnych przystankach jeszcze ich przybywało. Na zdjęciu poniżej jeszcze i mój rower się zmieścił. Ponieważ cała grupa jechała do Chełma starałem się by mój pojazd zawsze był na wierzchu. Na ostatnich kilometrach już nawet musiałem trzymać go „pod ręką” 🙂

Grupa co tydzień wyrusza w teren. Przejeżdża dziennie około 80 km. Nie przyłączę się – to nie mój styl jazdy. Do tego w planach mają powrót pociągiem, a dla mnie uciążliwe jest już poddanie się terrorowi rozkładu przy wyjeździe. W trakcie jazdy niechętnie patrzę na zegarek. Zostawiłem więc lubelskich cyklistów w pociągu i wspiąłem się na kładkę w Jaszczowie – innego przejścia nie odnalazłem.

Sugerując się zaznaczonymi na mapach drogami w pobliżu torów kolejowych usiłowałem się przebić na wschód jadąc wzdłuż linii kolejowej – bez powodzenia. Pozostało mi tylko dojechać do szosy łączącej Milejów z Łysołajami. Tu tylko tęsknie rzucałem okiem na mury otaczające park i pałac. Chciałoby się porobić zdjęcia ale bez ludzi. Tymczasem jest to niemożliwe. Jest tam szpital, są pacjenci. Nie wypada. Teraz nawet nie próbowałem i nie planowałem. Jechałem na tyły zespołu pałacowo-parkowego. Przy torach powinien tam się znajdować cmentarz wojenny. Byłem tam już kiedyś i go nie zauważyłem. Gotowy na błądzenie po krzakach nawet zdziwiłem się, że cmentarz jest zadbany i widoczny z drogi. Dlaczego poprzednio go nie zauważyłem?

Teraz powrót do głównej drogi i jazda do Trawnik. Oczywiście drogą najprzyjemniejszą, czyli przez Biskupice. Spokój, cisza. Na krótkim postoju, gdy zdjąłem z siebie kolejne warstwy ubrania, widziałem przemykającego torami lisa. Nawet nie spojrzał na mnie, a ja nie zdążyłem sięgnąć po aparat. W tych „okolicznościach przyrody” pojechałem dalej by minąć odwiedzony wcześniej cmentarz wojenny w Trawnikach. Celem był cmentarz wypatrzony na mapach w Łopienniku Podleśnym. Cmentarz wśród pól. Lokalizacja podobna do cmentarzy wojennych. Czyżby i tu taki się znajdował? Przy szosie Piaski – Krasnystaw są cztery. Ta szosa biegła równolegle ale bliżej Wieprza. Teren też był mniej „rozbujany” zapewne za sprawą tej rzeki. Po przejechaniu przez wpadający do Wieprza Łopień odnalazłem drogę prowadzącą do drzew wśród pól. Tam powinien znajdować się poszukiwany cmentarz. Przy okazji okryłem, że to co brałem na podstawie zdjęć za drogę prowadzącą do tego miejsca drogą wcale nie jest. To rów melioracyjny. Jechałem więc po polach ale innej możliwości dotarcia nie było. Spłoszyłem przy okazji sarny. A na koniec założyłem znów kurtkę i zanurzyłem się w krzaki.

Zupełnie niepotrzebnie to zrobiłem. Co prawda odnalazłem tam barwinek, który często potwierdza grzebalne użytkowanie terenu (ale nie wiem dlaczego) to nic poza tym nie odnalazłem dopóki nie wyszedłem z krzaków. Bo krzaki to jest około 1/4 terenu cmentarza. Cmentarza prawosławnego. Obecnie jest on oczyszczany, a zachowane nagrobki są odnawiane.

I dopiero teraz przypomniałem sobie co czytałem wcześniej o Łopiennikach. Początkowo były to dwie wsie oddzielone Łopieniem. Podział pochodzi jeszcze z okresu średniowiecza. Dziś noszą nazwy Dolny i Górny, Kiedyś były to Łopiennik Ruski i Lacki. Cmentarz znajduje się po stronie Łopiennika Ruskiego. To, że dziś znajduje się w takim, a nie innym stanie jest wynikiem działań wojennych z I wojny światowej. W 1914 roku wsie znalazły się na terenie zajętym przez wojska austro-węgierskie. Wycofując się okupanci dokonali grabieży i wielu zniszczeń. Rosjanie wrócili na krótko. W 1915 roku wycofując się zabierali z sobą cały ruchomy inwentarz. To „bieżeństwo” objęło na pewno w pierwszej kolejności wspólnotę prawosławną. A z „bieżeństwa”niewielu powracało, co nie znaczy, że wszyscy odeszli lub, że nie wracał nikt. Tu opuszczający swoje domostwa widzieli odchodząc jak pochłaniają je płomienie. Rosjanie zostawiali nadciągającym wojskom niemieckim i austro-węgierskim spaloną ziemię. Pozostał fizyczny podział wsi utrzymywany przez Łopień ale zabrakło dawnych mieszkańców, szczególnie tych z Łopiennika Ruskiego. Cmentarz powoli podupadał, a dziś trwają starania o jego zachowanie. Zamiast cmentarza wojennego znalazłem cmentarz, który sam jest ofiarą wojny.

Kolejny cel podróży znajdował się za oddalonym o 11 km Krasnymstawem. Co prawda najbliżej do Izbicy miałem drogą krajową, a takich nie lubię, jednak jest to droga z poboczem i z dobrą nawierzchnią. Nie miałem też bardzo daleko. W zasadzie do Izbicy przemknąłem szybko tylko na miejscu znów miałem problem z odnalezieniem cmentarza żydowskiego. Także problem lingwistyczny. Pytając o „cmentarz żydowski” zawsze sprawiam problem. W świadomości mieszkańców jego okolic cmentarz taki zwykle funkcjonuje pod nazwą „kirkut” lub „kierkut”. A ja ciągle o tym zapominam. Wiosną nie udało mi się do niego dotrzeć, gdy już wytłumaczono mi mniej więcej jak się tam dostać słońce już się chowało za horyzont. Teraz dotarłem jednak na miejsce. Ale nie widziałem na pewno wszystkich pomników tam się znajdujących. Jeszcze więc tam wrócę. Drogę już znam i to nie jedną.

Jak w wielu innych miejscach i tu także przez teren cmentarza biegnie używany często skrót. Tylko odnalezienie jego początku od strony centrum Izbicy nie jest łatwe. Może zapamiętam na przyszły rok. Na razie pojechałem dalej. Do Tarnogóry. Tam chciałem podejść do pałacu. Poprzednio tylko rzuciłem na niego przelotnie okiem. Teraz chyba był dobry czas na zrobienie paru zdjęć. Zastanowiła mnie jednak tabliczka zabraniająca wejścia na teren szkoły osobom postronnym. W zasadzie daje podstawy do przeganiania wszystkich turystów. Dziwne bo jak widziałem to raczej miejscowa młodzież tam broiła. Ja nawet nie miałem na to czasu ani ochoty.

Z Tarnogóry ruszyłem do Kolonii Tarnogóry. Niby nie daleko. Jednak wiosną by tam dojechać trzeba było jechać objazdem co znacznie wydłużało trasę. Chyba nawet o kilkanaście kilometrów. Teraz miałem więcej szczęścia. Przejazd był i mogłem wkrótce odczuć co w Kolonii Tarnogóry nazywa się „drogą dworską”. To przy niej znajduje się cmentarz do którego jechałem. Z map już wiedziałem, że muszę pojechać na szczyt wzgórza. Ale poziomice na mapie i podjazd na żywo to jakby dwie różne sprawy. Od patrzenia nie ma się zadyszki 🙂 Cmentarz jest zaniedbany. O tym, że jest to cmentarz informuje pomnik wystawiony kilka lat temu. A jego lokalizacja jest urocza. Na szczycie wzgórza, wśród pól, w pobliżu lasu. Jedyne informacje jakie na temat tego cmentarza dotąd znalazłem umieszczone są na pomniku i stronie internetowej szkoły podstawowej w Kolonii Tarnogóra. W sumie niewiele.

Kolejny punkt wyjazdu to cmentarz wojenny w Rybczewicach. Do przejechania miałem więc dłuższy odcinek bez zwiedzania. Choć jedno miejsce było takim „bez zwiedzania” ze znakiem zapytania. To Gorzków. A dokładniej cmentarz żydowski w Gorzkowie. Wiedziałem gdzie się znajduje. Jednak czytałem, że na jego terenie nie zachowały się żadne nagrobki. Jest więc cmentarz ale trudno jest nawet określić jego granice. Porasta go dziś las. Na miejscu tylko rzuciłem okiem z drogi i nie wchodziłem. Nie było nawet ścieżki, która by mogła zdradzić, że miejsce to jest odwiedzane. Nie jest. Ale szkoda by było, żeby całkiem o nim zapomniano. To kawałek historii osady.

Z Gorzkowa skierowałem się do Częstoborowic. To tam miałem wjechać na drogę do Rybczewic i Gardzienic. Jak na razie wszytko szło zgodnie z planem. Dopiero pod Częstoborowicami zaskoczył mnie cmentarz wojenny na którego obecność nie byłem przygotowany. Znajduje się przy drodze obok starego przystanku autobusowego. Kiedyś pewnie był to okrągły kopiec. Teraz przez podorywanie jest prostokątny, a nie poprawiany znacznie się obniżył.

Nawet bym nie wiedział, że to cmentarz gdyby nie pomnik wystawiony na jego terenie w 1994 roku. Nie był to koniec niespodzianek na drodze. W Rybczewicach zanim dojechałem do cmentarza moją czujność wzmogło zestawienie znaku ostrzegającego przed dziećmi na drodze i ogrodzenia za którym znajdował się zaniedbany park. Wszystko wskazywało, że jest tu szkoła w budynku dworu. I tak było. Było, bo szkoła chyba wyprowadziła się stąd do nowego budynku. Dworek wygląda na przynajmniej częściowo opuszczony.

Cmentarz jak pamiętałem znajduje się obok stacji benzynowej. Gdy więc już znalazłem się przy stacji nie pozostało mi nic innego jak tylko rozglądać się za ogrodzeniem lub krzyżami. Cmentarz już jest znany w Polsce z tego, że znajdują się na nim żeliwne krzyże prawosławne z przyspawanymi tabliczkami żołnierzy niemieckich. Ale nie ma przy drodze znaku, który by wskazywał gdzie ten cmentarz się znajduje. A znajduje się na wzniesieniu nad drogą. Udało mi się dostrzec zarośnięte schody prowadzące na szczyt i znajdującą się tam furtkę. A na miejscu jest faktycznie tak jak opisano – tabliczki żołnierzy niemieckich na krzyżach prawosławnych. Być może wyjaśnieniem nie jest tu wcale pomyłka. Rozglądając się na miejscu zauważyłem, że krzyży łacińskich prawie tu nie ma. Zapewne więc tabliczki przymocowano do tych krzyży, które tu były, nie patrząc na wyznanie.

Nie brakuje na miejscu śladów pamięci o zmarłych. Być może gdybym zapytał o cmentarz wskazano by mi go dość szybko. Ale nie musiałem pytać. Trochę mnie to podbudowało i pojechałem dalej, do Gardzienic. Odległość paru kilometrów ale już inna gmina. I byłbym zaraz na miejscu tylko zatrzymał mnie kolejny pałacyk. Tym razem było to w miejscowości Stryjno. To też ma siedzibę szkoła i chyba nie planuje się jej przenosić.

Jeszcze w Wygnanowicach widziałem drogowskaz do Domu Pomocy Społecznej. Wskazywał na las, a może bardziej zaniedbany park. Ale już nie sprawdzałem czy nie ma tam kolejnego dworku. Cienie już robiły się coraz dłuższe, a ja jeszcze chciałem zobaczyć dwa cmentarze wojenne zanim rozpocznę powrót.

Przejechałem przez całe Gardzienice i cmentarza nie odnalazłem. Wg map miał znajdować się blisko lasu za którym widać już Piaski. Ale nic nie wskazywało na to, bym go mijał. Powinien być tam choć duży krzyż jak już nie ma nawet tablicy informacyjnej. A ja nic takiego nie zobaczyłem po drodze. Zapytałem więc o cmentarz przechodzącą kobietę z siatami pełnymi zakupów. Dowiedziałem się, że muszę wrócić. Cmentarz znajduje się bowiem obok najbliższego przystanku autobusowego. Są to krzaki pomiędzy dwoma gospodarstwami. Jak usłyszałem „krzyży dawno już nie ma ale kiedyś był tam jeszcze pomnik”. Mogłem więc mieć nadzieję, że chociaż pomnik tam znajdę. Ale z nadzieją różnie bywa. Tu okazała się być równie dobra jak ta obecna przy puszczaniu kuponów totolotka – pomnika też nie ma. Są za to kolczaste krzewy i z zarośli wyszedłem z poranionymi, krwawiącymi nogami. Na terenie cmentarza dostrzec można zarysy mogił, reszki starych zniczy i butelki po alkoholach. Zarośla są już tak nieprzyjazne ludziom, że nawet śmieci się tu już od lat nie wyrzuca – co też robiono i są tego ślady.

Od strony drogi znajduje się tu drewniany, niewielki krzyż.

Kolejny punkt przejazdu to cmentarza wojenny w Krzczonowie. Ale do Krzczonowa miałem jeszcze około 15 kilometrów. Część drogi biegła przez lasy z rezerwatem. Na jednej z tablic informacyjnych znalazłem legendę o bitwie ze Szwedami. Już gdzieś ją wcześnie czytałem. Chyba nie na stronie Krzczonowa ale i tu się pojawia w tekście o historii Krzczonowa. Jest tam zdjęcie mogiły czy cmentarza, którego dotąd jeszcze nie widziałem. Może trzeba wejść wgłąb lasu by do niego dotrzeć? Jadąc nie zastanawiałem się nad tym. Jeszcze nie wiedziałem jak wygląda cmentarz z I wojny światowej. I zanim do niego dotarłem zobaczyłem jak wygląda przerzutka tylko Shimano Acera z odłamanym wózkiem. Należała do rowerzysty ze Świdnika. Nie wyglądało to dobrze. Cyklista widział możliwość ułatwienia sobie powrotu do domu w skróceniu łańcucha tak by dało się na rowerze jechać. A ja nie wożę z sobą (przynajmniej na razie) rozkuwacza. Nie był mi nigdy jeszcze potrzebny w drodze. Widząc jak przerzutka wyglądała zacząłem się jednak zastanawiać czy i moja tak kiedyś się nie rozleci. Raczej nie powinna – Deore XT w tym miejscu wygląda solidnie. Może jednak tylko wygląda. Przemyślę sprawę dorzucenia do zestawu podróżnego rozkuwacza. Może i parę spinek warto kupić choć mam bolce dołączane do łańcuchów Shimano – odkładam je na „w razie czego”. Przykro mi jednak było, że pomóc nie byłem w stanie. Chłopak miał przed sobą ponad 30 km drogi. A ja… Ja miałem ponad 80. Chyba już zaczynał gonić mnie czas.

Spodziewałem się, że cmentarz w Krzczonowie będzie zniszczony – taki czytałem jego opis. Jest jednak ogrodzony i oznakowany. Część ogrodzeniu już się posypała. Widać, że gmina pamięta. Ciekawe czy pamiętają jej mieszkańcy? Przez tablicę i samo odnowienie cmentarza – który znajduje się tuż przy uczęszczanej drodze – powstaje coś co można nazwać pamięcią urzędową. Ludzie wiedzą tyle ile gmina napisała i o więcej nie pytają. A może od swoich dziadków dowiedzieliby się czegoś o czym tam nie przeczytają? Trochę pewnie marudzę. Cmentarz zaniedbany – źle. Odnowiony – też źle. 😉

Od Krzczonowa przemieszczałem się już znacznie szybciej. Zależało mi na tym by jak najkrócej jechać w ciemnościach. Ale chyba coś źle policzyłem. Miało być 176 km. A w Bychawie wyliczyłem, że dociągnę z powodzeniem do 200 km. Skąd taka rozbieżność? Ano planując trasę zrobiłem sobie jej dwie wersje. W obu rezygnowałem z jakiegoś miejsca by nie przeginać. A pojechałem do wszystkich miejsc, które chciałem odwiedzić. No. Do prawie wszystkich. Nie byłem wciąż w Piaskach przy ruinach zboru kalwińskiego (kalwińskiego? Piaski nazywały się wcześniej Piaski Luterskie). Tak więc będąc w Bełżycach miałem już na liczniku 161 km. Tak jak planowałem właśnie zapadał zmierzch. A ja jeszcze miałem 40 km do przejechania, a nie 16. Robiło się też nie tylko coraz ciemniej ale i coraz zimniej. To z czego rano się rozbierałem znów na siebie pozakładałem. Doszła tylko jeszcze nie używana dotąd czapka kolarska. Przewidziana pod kask którego nie wziąłem. Ale się przydała. Ta w której jechałem przez cały dzień już tylko mogła mi zaszkodzić – mokra od potu zaczęła chłodzić niemiło zatoki czołowe.

Ten wcześnie zapadający zmierzch dokucza chyba nie tylko mi. Po drodze mijałem lub widziałem wielu rowerzystów. I to jeżdżących bez oświetlenia i odblasków. Ale zdarzają się też rowerzyści idący z rowerem poboczem. Też niewidoczni. Tego wciąż nie rozumiem. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego, że wyjeżdżając muszę mieć sprawne oświetlenie i kamizelkę odblaskową. Może ich noc zaskoczyła? Potem zaskoczy ich zima? A mnie zaskoczy rozpadająca się przerzutka? Trudno jest być przygotowanym na każdą ewentualność. Ale może warto być przygotowanym na choć niektóre z nich?

W Puławach byłem zaraz po 20. Czyli mniej więcej o godzinę później niż chciałem być. Poślizg niewielki. Ale zimno i ciemno.

4 thoughts on “Viva Bychawa

  1. Niestety, ja też ostatnio przyczyniłam się do pogorszenia wizerunku rowerzystów. Źle skalkulowałam czas, trudności terenowe i własną kondycję. Dopadł mnie zmierzch na rowerze bez świateł na mocno uczęszczanej drodze. Nie byłam pewna co gorsze – pędzące samochody czy spotkanie z policją. Samochody przynajmniej oświetlały drogę. Bez nich trafiały się odcinki tak ciemne, że nie widziałam własnej ręki. Tylko jadąca za mną w straży tylnej córka (ona miała światła) wołała: „uważaj, zjeżdżasz do rowu” albo „uważaj, zjeżdżasz na środek” 🙂 Jakoś udało się wrócić w jednym kawałku 🙂 Teraz lampki już mam, ale nie zamontowane, czyli jak ten baca – „mom wrzątek, ino zimny” 🙂

    1. Wizerunku raczej nie pogorszyłaś 🙂 Najwyżej utrwaliłaś już istniejący. Cieszę się, że nic się nikomu podczas tej przejażdżki nie stało. Bo o wypadek w nocy naprawdę nie trudno.

  2. Jakie wrażenie wywarł na Tobie kirkut w Izbicy? Dla mnie było to jedno z najbardziej wstrząsających miejsc na Lubelszczyźnie. Pewno za sprawą napisu na znajdującym się tam nagrobku:
    „Ks. kan. Grzegorz Pawłowski (Jakub Hersz Griner), ur. 1931 r. Opuściłem swych najbliższych w obliczu ich Zagłady, aby ratować swe życie. Oddałem je w służbie Bogu i ludziom, powróciłem na miejsce ich męczeńskiej śmierci.”

    Nie był to nagrobek osoby zmarłej. Przygotował go dla siebie, jako miejsce ostatniego spoczynku, pochodzący z Izbicy ksiądz narodowości żydowskiej. Podobno mieszka obecnie w Izraelu. Prawie cała jego rodzina została zamordowana właśnie w Izbicy, przypuszczalnie w tym lasku na wzgórzu, gdzie są resztki kirkutu.
    Ten nagrobek był odpowiedzią na powracające w Twoich opowieściach o różnych cmentarzach pytanie – „jak długo trwa pamięć?”.
    Najtrafniej ujęła to Szymborska: „Minuta ciszy po umarłych czasem do późnej nocy trwa.”

  3. Akurat ten nagrobek zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Sprzątnąłem z niego plastikowy kubek pozostawiony po jakiejś imprezie.

    Czytam właśnie „Na wzór Berka Joselewicza” – biografie Legionistów pochodzenia żydowskiego. Bywają i przedziwne. Ludzie zmieniali wyznania. Nosiło ich po całym świecie. Większość z nich została zamordowana podczas II wojny światowej. Grób czekający na cmentarzu na ciało to przecież widok normalny. Cmentarz mimo tego, że przecina go dziś skrót i jest zaniedbany pozostał cmentarzem. Tak powinno być.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies (cisteczka).
Jak używamy Ciasteczek
Ciasteczka
AKCEPTUJĘ